Irlandia. Coomloughra Horseshoe – najpiękniejsza trasa górska w Irlandii

The Coomloughra Horseshoe uznawana jest za najpiękniejszą górską trasę w Irlandii. Szlak prowadzi po najwyższych szczytach zielonej wyspy, z których roztaczają się bajeczne widoki. Jednak aby ich doświadczyć trzeba zapłacić cenę w postaci sporego wysiłku. Dwanaście kilometrów po górach nie wygląda jakoś bardzo przerażająco, ale można się tam zmęczyć, tym bardziej, że suma przewyższeń to prawie 1 000 metrów. A zmęczyć można się zarówno fizycznie jak i psychicznie. Mimo wszystko warto. Naprawdę warto. Był to jeden z najpiękniejszych szlaków, które pokonałem.

The Coomloughra Horseshoe – trasa

Szlak jest przepiękny, choć w zasadzie bardziej właściwym określeniem będzie tutaj – trasa. W Macgillycuddy’s Reeks nie ma wyznaczonych szlaków, w górach porusza się według własnego uznania, ewentualnie po wydeptanych ścieżkach, choć niekoniecznie te wydeptane ścieżki są drogą, którą powinniście iść.

Trasa prowadzi przez wszystkie trzy irlandzie szczyty, które wznoszą się na wysokość większą niż 1 000 m.n.p. m. Są to Carrantuohill (1 039 m.n.p.m.), Beenkeragh (1 010 m.n.p.m.) oraz Caher (1 001 m.n.p.m.).

Oprócz nich zdobywamy, albo przynajmniej powinniśmy wejść także na: Skregmore (848 m.n.p.m.), ten szczyt jest pierwszy w kolejności jeśli zdecydujecie się iść zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a także Caher West (975 m.n.p.m.), ten z kolei zdobywamy jako ostatni.

Całość wygląda następująco: Skregmore, Beenkeragh, Carrantuohill, Caher, Caher West. Oczywiście można przejść tą trasę także w odwrotnym kierunku, ale tego akurat nie rekomenduję, a to dlatego, że lepiej zrobić tę trudniejszą część na początku, a łatwą zostawić sobie na koniec.

W pierwszej części trasy, tuż po wyruszeniu z parkingu, doskonale wiadomo jak i gdzie trzeba iść. Na początku jest to stromo wspinająca się betonowa droga. Dalej poruszamy się drogą wzdłuż zbocza, a następnie kamienistą ścieżką. Nie da się tutaj zabłądzić bądź pomylić.

Zabawa zaczyna się w momencie kiedy ruszamy na pierwszy szczyt, czyli Skregmore. Na początku jest łatwo, trasa jest dość wyraźna i oczywista. Idzie się mocno pod górę, ale z każdym metrem widoki stają się coraz lepsze. Trudności zaczynają się gdzieś w połowie, bo wtedy oczywista ścieżka ginie. Serio, rozpływa się. Nie ma jej.

Od tego momentu trzeba sobie radzić samemu i tak sobie poradziłem, że trochę pomyliłem trasę. W głowie miałem szczyt Beenkeragh i to mniej więcej na niego się kierowałem. Skończyło się tym, że szczyt Skregmore obszedłem zboczem i wyszedłem na właściwy szlak w połowie drogi właśnie między Skregmore, a Beenkeragh. Pewnie zastanawiacie się jak to możliwe, że zgubiłem ścieżkę? Otóż na tym zboczu jest kilka ścieżek, tyle tylko, że praktycznie wszystkie to ścieżki wydeptane przez owce. Dowiedziałem się tego na szczycie Beenkeragh.

Sam Beenkeragh też jest fajnym doświadczeniem, bo żeby wejść na szczyt trzeba się trochę natrudzić, a to dlatego, że po drodze konieczne będzie wspinanie się bo blokach skalnych. Tak, tak są tam proste elementy wspinaczki. Raczej nie stanowią one większego wyzwania, ale jest to fajna odmiana i ten kawałek trasy szczególnie mi się podobał.

Jednak największe emocje były dopiero przede mną. Oczywiście przed ruszeniem na trasę czytałem dość dużo na temat Coomloughra Horseshoe i jedną z ciekawostek był fragment dotyczący tak zwanych „The Bones”, czyli przejścia pomiędzy Beenkeragh i Carrantuohill.

Otóż teksty mówiły, że dobrze jest tam mieć doświadczenie alpejskie, i że nie jest to trasa dla osób z lękiem wysokości, opisywana jest również jako „knife-edged”, co powinno dać do myślenia. Muszę przyznać jednak, że troszkę zlekceważyłem te ostrzeżenia. W  końcu chodzę po górach nie od wczoraj, chodziłem po Kaukazie, czym zatem jest szczyt 1 010 m.n.p.m. Moja opinia o „The Bones” została zweryfikowana błyskawicznie – gdy tylko stanąłem na szczycie Beenkeragh i zobaczyłem z czym miałem się za chwilę zmierzyć, przyznaję się – zwątpiłem. A dosadnie mówiąc – byłem zesrany! Wąskie przejście po skałach, a do tego ogromna ekspozycja. W głowie miałem tylko statystyki mówiące o tym ile osób zginęło w MacGillycuddy’s Recks.

Co więcej na trasie odkąd wyruszyłem z parkingu spotkałem tylko 2 osoby! Poważnie zastanawiałem się czy nie zawrócić. Spędziłem tam dobre 10 minut odpoczywając i zastanawiając się jak ugryźć ten piekielnie wymagający odcinek. Na szczęście wydarzyło się coś całkowicie niespodziewanego! Ogólnie to muszę przyznać, że uważam się za dziecko szczęścia, los raczej mi sprzyja i… tym razem było podobnie! Praktycznie znikąd pojawił się można powiedzieć mój wybawca – Nick. Przywitaliśmy się, chwilę porozmawialiśmy, Nick zapytał gdzie idę, a gdy dowiedział się, że zamierzam przejść przez „The Bones”, pierwszym pytaniem było – robiłeś to już? Odpowiedź mogła być tylko jedna – oczywiście, że nie. Nick zaproponował, że mnie przeprowadzi i pokaże „najłatwiejszą” trasę. Kamień spadł mi z serca i we dwójkę ruszyliśmy na trasę.

Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak uważny. Pilnowałem każdego kroku i każdego chwytu. Były miejsca, gdzie jeden zły ruch mógł skończyć się tragicznie. Na szczęście pogoda sprzyjała, było ciepło, słonecznie, wiał delikatny wiatr. Nie wyobrażam sobie pokonywania tego odcinka w trudnych warunkach.

Po przejściu „The Bones” wszystko dalej wydaje się już banalne. Wejście na Carrantuohill było niemalże zabawą w porównaniu do tego kilkusetmetrowego odcinka. Na szczycie najwyższej góry Irlandii zrobiliśmy sobie małą przerwę i jeszcze trochę porozmawialiśmy. To właśnie Nick opowiedział mi o turystach, którzy często mylą trasę idąc ścieżkami wydeptanymi przez owce, albo drogami, którymi spływa woda, od niego dowiedziałem się także o tragicznej statystyce wypadków w tych górach. A na koniec wiecie co się okazało? Nick jest lokalnym przewodnikiem, zna te góry jak mało kto. Akurat tego dnia, korzystając ze świetnej pogody wybrał się na samodzielną wycieczkę. Miałem mnóstwo szczęścia, że go spotkałem. Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze wspólne zdjęcie przy krzyżu na szczycie Carrantuohill.

Według Nicka, po wejściu na szczyt, trzeba koniecznie dotknąć krzyża, ma to przynieść szczęście. Na koniec mój nowy znajomy, wskazał mi również trasę, którą powinienem iść dalej i podpowiedział, najbardziej optymalną drogę. Na pożegnanie oczywiście przybiliśmy piątki, wymieniliśmy się mailami, a po powrocie do Polski także zdjęciami, które zrobiliśmy tego dnia. Niesamowite jest to, że po raz drugi w trudnych momentach w MacGillycuddy’s Recks spotkałem przewodników, którzy z chęcią pomogli znaleźć trasę.

Dalsza część drogi nie sprawiła już żadnych kłopotów. Idzie się bardzo komfortowo, doskonale widać ścieżkę i nie ma najmniejszych problemów z nawigacją. Jedyne trudności pojawiają się tuż przed końcem zejścia z Caher West.

Teren tam jest bardzo podmokły i trzeba mocno uważać, żeby nie skończyć z butem zatopionym do kostek w błocie. Polecam szukać albo kamieni albo kamiennych ścieżek. Po zrobieniu pętli wracacie tą samą drogą na parking.

Bez wątpienia była to jedna z moich największych przygód w górach, do tego okraszona obłędnymi widokami i niespotykaną ilością szczęścia jakie miałem. Wybierając się na tę trasę sprawdźcie koniecznie pogodę, we mgle, deszczu czy przy nawet niewielkim oblodzeniu „The Bones” stanowią śmiertelne zagrożenie. Ja wiedząc co tam na mnie czeka, na pewno nie ryzykowałbym pokonania tego odcinka w trudnych warunkach. Przy dobrej pogodzie – teraz poszedłbym już śmiało. Był to jeden z najpiękniejszych szlaków jakimi szedłem, widoki były całkowicie odmienne od tego co znam z polskich Gór czy z Kaukazu. Ocean, zielone łąki, skaliste zbocza, niewielkie jeziora. Bajka! Chociażby dlatego warto jechać do Irlandii.

Trasę wyznaczałem sobie w aplikacji komoot, jej przebieg wygląda tak jak poniżej.

1 thought on “Irlandia. Coomloughra Horseshoe – najpiękniejsza trasa górska w Irlandii

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *