Gruzja – Omalo #2 – Dzika Tuszetia

O Omalo dowiedziałem się podczas mojej pierwszej wyprawy do Gruzji. Wcześniej nie słyszałem ani o tej niewielkiej wiosce ani o Tuszetii. Dowiedziałem się dość przypadkowo, bo w drodze na lotnisko. Ludzie, z którymi podróżowałem opowiadali o niebezpiecznej, bardzo widokowej trasie oraz wsi odciętej od świata przez większą część roku.

To wystarczyło aby wzbudzić moje zainteresowanie, a stąd już niedaleko było, aby narodził się plan dotarcia tam i sprawdzenia, jak to faktycznie wygląda. Oczywiście, tak jak zazwyczaj, przed wyjazdem zrobiłem dokładne rozpoznanie, sprawdziłem gdzie dokładnie leży Omalo, jak tam dotrzeć, jak wygląda droga i co jest największą atrakcją na miejscu. Zacząłem od sprawdzenia informacji o Tuszetii i już to wprawiło mnie w niemałe zdziwienie, ale jeszcze bardziej zachęciło do odwiedzenia tego niesamowitego miejsca.

Tuszetia

Tuszetia jest mocno odizolowanym rejonem Gruzji. Wioski tutaj położone zamieszkane są głównie latem, dotrzeć do nich można tylko przez kilka miesięcy w roku, od maja do października, drogą, którą opisaliśmy wcześniej – https://enjoythetravel.pl/gruzja-omalo-1-droga-do-omalo/

Tuszetia bardzo długo opierała się przyjęciu chrześcijaństwa i tak naprawdę to wciąż kultywuje się tutaj pogańskie tradycje i wierzenia. Czymś co należy do kultury są święte miejsca lokalnej społeczności, nazywane chati. Według wierzeń mieszka w nim anioł stróż rodziny.

Niektóre z nich na szczycie ozdobione są rogami, natomiast te, które mają kryształ górski są miejscami wyjątkowymi. Do takich chati nie mogą zbliżać się kobiety. Dystans jaki powinny zachować to 15 metrów. Jedno z takich miejsc, jednak bez kryształu, mieliśmy tuż przy naszym guesthousie, inne spotkaliśmy idąc do Twierdzy Omalo.

Kolejną ciekawostką jest to, że w Tuszetii nie spożywa się wieprzowiny. Natomiast to co mniej dziwi, ale jednocześnie przyciąga tutaj turystów to fakt, że Tuszetia jest najmniej skażonym ekologicznie rejonem Kaukazu. I faktycznie da się tutaj poczuć majestat gór, zakosztować dzikiej przyrody i odczuć, że wszystko opiera się na łasce sił natury.

Dolne Omalo

Jest to osada położona około dwa kilometry od Górnego Omalo i Twierdzy Omalo. Jest mniej popularna niż górna część Omalo. My znaleźliśmy tutaj jeden sklepik i bodajże jedno miejsce gdzie można było się czegoś napić. Podobało nam się tutaj bardziej niż w Górnym Omalo, głównie dlatego, że było tutaj mniej ludzi.

Czuliśmy się po prostu jak na wsi, wśród lokalnych mieszkańców. W Górnym Omalo jednak liczba turystów i samochodów terenowych była kilkukrotnie większa… pomimo tego, że są to naprawdę niewielkie wioski.

Górne Omalo

To tutaj znajduje się większość guesthousów i małych restauracji, w których można napić się wina i zjeść kolację.

Mówiąc większość restauracji mam na myśli ze trzy, bo Omalo to naprawdę niewielka osada. Jest tutaj też tłoczniej niż w dolnym Omalo, ale za to Twierdza jest na wyciągnięcie ręki.

Twierdza Omalo

Twierdza Omalo zwana również Keselo, w przeszłości miała strategiczne znaczenie dla miejscowej ludności. To właśnie tutaj, w kamiennych wieżach ukrywali się oraz bronili mieszkańcy Omalo, podczas najazdów wrogich plemion. Historia Twierdzy Omalo sięga 1230 roku i inwazji Mongołów na Tuszetię.

Sama Twierdza została zbudowana na stromej skale i była otoczona kamiennym murem. Początkowo składała się z 13 wież jednak wraz z upływem czasu stopniowo popadały w ruinę. Do naszych czasów nie przetrwało praktycznie nic. Zmieniło się to za sprawą renowacji, która miała miejsce w 2003 roku. Przy wykorzystaniu technik pochodzących ze średniowiecza odbudowano pięć wież, które obecnie są otwarte dla turystów.

Widoki z Twierdzy są oszałamiające. My akurat dotarliśmy tam podczas zachodu słońca i chyba nic więcej pisać nie trzeba. Zobaczcie jaki tam jest klimat!

Trudno o bardziej instagramową lokalizację! Nawet nam, choć nie jesteśmy instagramowymi specami i influencerami, udało się zrobić rewelacyjne zdjęcia.

Nocleg

Noclegu szukaliśmy już tradycyjnie na booking i tam też zrobiliśmy rezerwację. Wybraliśmy mający dobre opinie guesthouse Javakhe. Niemniej po dotarciu na miejsce właścicielki były jednak mocno zdziwione, że ktoś niespodziewanie się pojawił w ich progach. Następnego dnia okazało się, że booking obsługiwał wnuczek, którego akurat nie było na miejscu więc Panie nie miały pojęcia o naszej rezerwacji. Na szczęście miały wolny pokój, także mieliśmy gdzie spać. Warunki zgodnie stwierdziliśmy, że były całkiem przyzwoite. Bez specjalnych wygód ale też niczego nie brakowało. Mieliśmy nawet własną łazienkę, co uważam, za spore udogodnienie.

Javakhe znajduje się w dolnym Omalo, gdzie jest znacznie mniej turystów i bardzo nam to odpowiadało. Wiązało się to oczywiście z dodatkowymi 20 minutami spaceru, przy zdobywaniu Twierdzy Omalo, ale dla nas stanowiło to dodatkową atrakcję. W cenę naszego pobytu wliczone było śniadanie, które nas zachwyciło. Było proste, przygotowane z lokalnych składników, z tego co akurat było w domu, ale tych smaków i klimatu panującego o 8 rano w Omalo nie da się porównać do niczego innego. Majestatyczne góry, genialne świeżutkie, jeszcze gorące khachapuri, gorąca herbata, domowe pomidory i niczym nie zmącona cisza… można tam zapomnieć o wszystkim.

Nocleg ze śniadaniem kosztował nas 145 PLN za dwie osoby. Była to jedna z najtańszych opcji, która zwierała śniadanie, a ono warte było każdych pieniędzy. Jak najbardziej możemy polecić to miejsce, bądźcie jednak gotowi na to, że woda może nie być najcieplejsza, a pokój niekoniecznie będzie się zamykał. Nam to zupełnie nie przeszkadzało, wyspaliśmy się i porządnie odpoczęliśmy w tym miejscu.

Jedzenie

O jedzeniu moglibyśmy mówić długo, bo to co spotkało nas w Omalo było po prostu zachwycające. Na pewno zaskoczyło nas to, że wchodząc do restauracji nie dostaliśmy karty… wiadomo jako dzieci cywilizacji przywykliśmy do tego. Jednak w Omalo to tak nie działa. Otóż wchodząc do restauracji zapytaliśmy czy jest szansa aby dostać jeszcze coś do jedzenia. Panie ustaliły między sobą, że nie powinno być problemu i wysłały nas na „salę”. Tam grzecznie usiedliśmy i czekaliśmy, aż ktoś przyjdzie przyjąć zamówienie… tymczasem, po kilku minutach na stół zaczęła wjeżdżać kolacja: przystawki, pieczywo, zupa, lokalna wersja gołąbków, ziemniaczki… Jak się okazało, tutaj nie istnieje coś takiego jak menu. Dostaliśmy to co akurat było przygotowane w kuchni. W takim rejonie nie można sobie pozwolić na luksusy typu menu, dostępność produktów też jest ograniczona, a zatem każdego wieczoru przygotowuje się kolację i każdy kto zajrzy do restauracji dostaje to samo. Na stołach rzadko kiedy pojawia się tutaj mięso. Za to sery i warzywa smakują wybornie. Wszystko jest przygotowywane z lokalnych produktów, bądź z domowych zapasów.

I wiecie co, było przepysznie. Nie dość, że klimat był fantastyczny to jedzenie było świeżutkie, dopiero co przygotowane i smakowało fenomenalnie. Nie udało nam się zjeść wszystkiego co dostaliśmy, a najedliśmy się do pełna. Począwszy od przystawek i pieczywa, a kończąc na deserze, którym był melon. Oczywiście zamówiliśmy do tego wino, bo jakże by inaczej. Koszt kolacji? 80 lari, z czego 30 zapłaciliśmy za wino. Jedzenie kosztowało po 25 lari na osobę – czyli około 32 złotych.

Stacja benzynowa Omalo

Cóż… nasze auto w drodze do Omalo spaliło mniej więcej połowę baku. No średnia opcja, bo niby powinno starczyć paliwa żeby wrócić do cywilizacji, ale z drugiej strony powrót i podjazd pod przełęcz Abano od strony Tuszetii jest trudniejszy. Być może byśmy dojechali, ale żeby nie ryzykować postanowiliśmy dolać chociaż pięć litrów benzyny. Jak się pewnie doskonale orientujecie próżno w Omalo szukać stacji benzynowej. Jako zaradne chłopaki i z tym sobie poradziliśmy.

W naszym guesthousie zapytałem właścicielki czy jest szansa kupić gdzieś w okolicy benzynę. I to wystarczyło. Pani zadzwoniła do swojego znajomego, który oczywiście chętnie odsprzedał nam pięć litrów paliwa. Cena była dwa razy wyższa niż normalnie, bo po pięć lari za litr, ale jest to całkowicie zrozumiałe.

Po mniej więcej 10 minutach pod nasz guesthouse podjechało białe auto terenowe, z pięciolitrowym baniakiem po wodzie, a w nim zamówiona benzyna. Lejek na szybko zrobiło się z uciętej plastikowej butelki i tak oto ogarnęliśmy tankowanie w Omalo.

Ta sytuacja potwierdziła nasze wcześniejsze doświadczenia oraz pokazała jak przyjaźni i pomocni są mieszkańcy Tuszetii. Czuliśmy się tam znakomicie pod każdym względem. Niemniej trzeba było opuścić przyjazne progi Omalo, bo w planach była kolejna atrakcja… szlak do Jeziorka Oreti.

O tym przeczytacie w naszym kolejnym wpisie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *