Polska. Bieszczady jesienią. Trasy po Bieszczadach na 3 dni
Nie wiem jak to się stało, ale nigdy wcześniej nie byłem w Bieszczadach. W Polsce odwiedziłem praktycznie wszystkie góry, natomiast Bieszczady niespecjalnie budziły moją ciekawość. Może głównie dlatego, że uważałem je bardziej za pagórki niż pełnoprawne góry. Jednak moja opinia została brutalnie zweryfikowana podczas przedostatniego październikowego weekendu. Myliłem się co do Bieszczad i to bardzo.
Ale od początku. Jako, że wcześniej nie miałem okazji pochodzić po Bieszczadach zdecydowałem, że w tym roku to nadrobię. Wybór terminu padł na końcówkę października. Pogoda zapowiadała się idealnie. Lekkie zachmurzenie, temperatura w okolicach pięciu stopni. Wręcz wymarzone warunki do chodzenia po szlakach.
Organizacja
A zatem pora na realizację planu. Jednak nie było to wcale takie proste jakby mogło się wydawać. Serio – łatwiej wyjechać na drugi koniec świata, niż ogarnąć wyjazd w Bieszczady. Pierwszy problem pojawił się już podczas szukania noclegu – spróbujcie znaleźć coś przez Booking. Bez szans. Na szczęście dało się znaleźć hotel w samych Ustrzykach, a dokładnie był to hotel Górski PTTK. Cena – 85 PLN za dobę w pokoju dwuosobowym, ale za to ze śniadaniem. Niby nie jest to jakoś bardzo wygórowana kwota, jednak biorąc pod uwagę standard nie jest to moim zdaniem cena adekwatna do jakości. No ale w końcu nie jadę po to, żeby siedzieć w hotelu.
Ważne, że coś się znalazło. Łóżko było, prysznic z ciepłą wodą był, śniadanie przyznam, że przyzwoite, było. Proste, ale smaczne i najeść też można się było do syta. Gdyby nie ta cena uznałbym, że było to idealne miejsce na weekendowy wypad. Na pewno hotel ma swój klimat, czuć tutaj ducha minionej epoki. Aczkolwiek muszę przyznać, że miało też to swój urok. Ewidentnie czas tutaj zatrzymał się na przełomie lat 80 i 90.
Problem numer dwa pojawił się tuż po znalezieniu noclegu, a był nim transport. Bez samochodu podróż z Warszawy do Ustrzyk wydaje się karkołomnym zadaniem. Nie chciałem ciągnąć swojego samochodu więc rozpocząłem poszukiwania jakiegoś publicznego środka transportu. Dodatkowym utrudnieniem było to, że musiałem w piątek być w pracy do 14:00. I tutaj pojawił się problem. Nie ma szans dotrzeć w Bieszczady ani pociągiem, ani autobusem w piątek po południu, tak aby być na miejscu późnym wieczorem, bądź ewentualnie w nocy. Na szczęście w góry wybrałem się z moim kumplem, który jechał samochodem z Tychów i mógł mnie zgarnąć gdzieś po drodze. Było to duże ułatwienie. Ustaliliśmy, że spotkamy się w Rzeszowie. Poszukiwania pociągu nie przyniosły rezultatów, a jeśli już był pociąg o odpowiedniej porze to jego cena była dyskwalifikująca. Udało się za to znaleźć autobus (NeoBus), który o 15:00 wyjeżdżał z Warszawy i o 20:20 był w Rzeszowie. Stamtąd już tylko dwie i pół godziny samochodem i tak oto grubo po 23 zameldowaliśmy się w hotelu. Szybkie piwko przed snem, bo od rana ambitny plan przejścia Połoniny Wetlińskiej i Połoniny Caryńskiej.
Dzień pierwszy: Wetlina – Przełęcz Orłowicza – Szare Berdo – Osadzki Wierch – Chatka Puchatka – Brzegi Górne
Wstępny plan gry był taki – szybkie śniadanie w hotelu, a następnie bus do Wetliny, stamtąd w górę na Przełęcz Orłowicza i czerwonym szlakiem przez Szare Berdo, Osadzki Wierch do Chatki Puchatka, później w dół do Brzegów Górnych i ponownie w górę czerwonym szlakiem na Połoninę Caryńską i stamtąd dojście do Ustrzyk.
Plan ambitny ale możliwy do zrealizowania. Założenie było proste – wyruszamy rano, dojeżdżamy do Wetliny i później ogień w góry. Dla spokoju ducha poprzedniego wieczora przezornie zapytaliśmy w recepcji czy autobusy do Wetliny jeżdżą jakoś z rana. Odpowiedź padła, że tak – kursują często. Okazało się, że to często to dwa planowe przejazdy. Jeden z samego rana, drugi po południu. Dowiedzieliśmy się o tym rano po śniadaniu gdy płaciliśmy za hotel.
No ale trudno – ruszyliśmy w stronę przystanku z nadzieją, że jednak uda się załapać na jakiś prywatny bus. I faktycznie na przystanku stało kilka busików, ale żaden z nich nie miał w planach odjazdu w przeciągu najbliższych 30 minut.
Zasada była prosta i ekonomicznie zrozumiała – bus odjeżdża wtedy, kiedy nazbiera się wystarczająco dużo pasażerów. Pozostało nam czekać i liczyć, że będą chętni. W międzyczasie odwiedziliśmy pobliski sklep, gdzie nabyliśmy lokalne pączki, swoją drogą bardzo dobre, które miały być zastrzykiem energii na szlaku. Jednak czekanie średnio nam się podobało, a widoki na odjazd nie przedstawiały się pozytywnie, zatem postanowiliśmy spróbować szczęścia i złapać stopa.
I tu zdziwienie… zatrzymał się pierwszy samochód jaki przejeżdżał, tyle, że nie jechał do Wetliny. Nie zrażeni tym próbowaliśmy dalej, by po 5 minutach doczekać się niemożliwego. Nazbierali się pasażerowie do busa. Zapakowaliśmy się, uiściliśmy opłatę w wysokości 10 PLN za osobę i ruszyliśmy w stronę Wetliny.
Kierowca wysadził nas przy sklepie ABC, czyli praktycznie przy wejściu na żółty szlak. Stamtąd ruszyliśmy w górę. Początek podejścia to nic specjalnego.
Idzie się najpierw kawałek asfaltową drogą, następnie w drogą gruntową po polu by w końcu wejść w las.
Ciekawy etap zaczyna się dopiero od momentu wejścia na teren parku. Dość łatwo zlokalizować to miejsce, bo stoi tam budka, w której pobiera się opłatę. Bilet normalny kosztuje 6 PLN, a ulgowy 3 PLN. Do przełęczy Orłowicza idzie się w 95% w lesie by tuż przed przełęczą wyjść na połoninę.
Stamtąd powinny roztaczać się genialne widoki… ale nie dane było nam tego doświadczyć, bo w okół panowała koszmarna wręcz mgła, która gęstniała z każdym metrem w górę. Z przełęczy nie było widać absolutnie nic.
Droga w stronę Osadzkiego Wierchu i Chatki Puchatka wyglądała tak:
Niemniej nie zrażeni takimi warunkami ruszyliśmy dalej na szlak z nadzieją, że może choć trochę się wypogodzi. I faktycznie warunki odrobinę się poprawiły, a przynajmniej na tyle, że można było zobaczyć coś więcej niż najbliższe 30 metrów.
Po około godzinie przyszedł czas na przerwę. Okolica zachęcała aby się zatrzymać, odpocząć, coś zjeść i wypić.
Na pomysł weekendowego połażenia po górach wpadliśmy nie tylko my. Im później się robiło i im bliżej byliśmy Chatki Puchatka tym więcej osób pojawiało się na szlaku.
W samym schronisku ludzi było zatrzęsienie. Wyglądało na to, że dla wielu osób był to punkt docelowy. Posiedzieliśmy trochę na górze i zebraliśmy się w dół.
Niżej pogoda znacznie się poprawiła, a sama droga poszła błyskawicznie. Widoki w tej części chociaż w niewielkim stopniu wynagrodziły nam wcześniejszą drogę.
Po zejściu do Brzegów Górnych zdecydowaliśmy, że wchodzenie na Połoninę Caryńską nie ma najmniejszego sensu, przy takiej pogodzie. Ostatecznie nasza trasa wyglądała tak:
W Brzegach na parkingu dowiedzieliśmy się, że busik do Ustrzyk odjechał 20 minut temu i nie wiadomo kiedy będzie następny. Nie pozostało nam nic innego jak złapać stopa. I co ciekawe nie trwało to długo, pomimo, że ruch na trasie nie był duży. Zabrał nas bodajże 5 samochód, który akurat przejeżdżał. Oszczędziliśmy trochę czasu i mnóstwo drogi dzięki czemu w Ustrzykach mogliśmy spokojnie skoczyć na piwo do „Bieszczadzkiej Legendy” – jednej z dwóch otwartych jeszcze knajp.
Dzień 2: Ustrzyki Górne – Masyw Szeroki Wierch – Przełęcz pod Tarnicą – Wołosate.
W niedzielę pierwotny plan zakładał wejście na Tarnicę, czyli najwyższy szczyt polskiej części Bieszczadów. Co prawda pogoda za oknem nie nastrajała pozytywnie, bo było mgliście, a na niebie nie było widać nic poza deszczowymi chmurami, ale prognozy sprawdzone w kilku miejscach ewidentnie mówiły o poprawie warunków jeszcze tego samego dnia. Dlatego dość dziarsko zeszliśmy z samego rana na śniadanie, aby wyruszyć w miarę wcześnie na szlak. Jednak prognozy prognozami, a rzeczywistość rzeczywistością. Jeszcze podczas śniadania zaczęło padać więc uznaliśmy, że wychodzenie w góry przy takiej pogodzie nie ma najmniejszego sensu.
Deszcz padał aż do 12, dlatego jedyną słuszną decyzją było wyjście na wczesny obiad do Zajazdu pod Caryńską, a następnie wyruszenie w góry. Plan sprawdził się znakomicie. Kiedy skończyliśmy jeść wypogodziło się na tyle, że można było wyjść na szlak. Szlak rozpoczyna się w „centrum” Ustrzyk Górnych i prowadzi w pierwszej części asfaltową drogą, która później przechodzi w… betonową ścieżkę, a później wchodzi się w las. Widoki są rewelacyjne i można faktycznie poczuć klimat Bieszczadów.
Początek niedzielnej trasy był iście bajkowy, fantastyczne kolory, pusty szlak, cisza i uczucie odizolowania od świata sprawiały, że szło się znakomicie. Ale podobnie jak w sobotę im wyżej byliśmy tym mgła była coraz bardziej gęsta.
Zaczynało się robić trochę upiornie, ale z drugiej strony też mieliśmy okazję zobaczyć inne Bieszczady niż te znane ze zdjęć. Jednym słowem podobało się nam więc konsekwentnie i uparcie szliśmy w górę.
Po wyjściu z lasu warunki mocno się pogorszyły, zrobiło się znacznie chłodniej, do mgły doszedł wiatr, a widoczność spadła podobnie jak w sobotę do kilku może kilkunastu metrów.
Jednak było to dopiero preludium do tego co czekało nas za chwilę. Na Szerokim Wierchu rozpętało się prawdziwe mgliste piekło. Wiatr wiał z zawrotną prędkością, nie widzieliśmy nic ani przed sobą, ani po bokach, ani za sobą. Mgła przewiewana przez grzbiet sprawiała, że byliśmy cali mokrzy, na szczęście na to byliśmy przygotowani. Kurtki zdały egzamin.
Przezornie przed wyjściem na szlak w sklepiku w Ustrzykach kupiłem rękawiczki, bez nich podejrzewam, że byłoby znacznie trudniej walczyć z pogodą, to było najlepiej zainwestowane 8 PLN podczas tego wyjazdu. Na górze natomiast przeszliśmy prawdziwy sprawdzian. Odczuwalna temperatura wynosiła mniej więcej -6 stopni.
Na Tarniczce mieliśmy taki widok jak poniżej i jedyne na czym nam zależało, to żeby jak najszybciej zejść w spokojniejsze rejony.
Dostaliśmy lekcję pokory. Już nigdy więcej nie powiem, że Bieszczady to raptem „pagórki”. Po zejściu ze szczytu – na przełęcz pod Tarnicą warunki znowu stały się znośne. Jednak nie na tyle, abyśmy mieli ochotę przypuścić atak na Tarnicę. Uznaliśmy, że na to przyjdzie czas innym razem, bo na pewno jeszcze w Bieszczady się wybierzemy.
Teraz skupiliśmy się na drodze w dół do Wołosatego. Czas uciekał, a nie wiedzieliśmy, czy uda nam się złapać busa do Ustrzyk, czy będziemy musieli uderzyć w drogę powrotną „z buta”. Podobnie jak i w sobotę droga w dół wynagradzała trudy wcześniejszej części trasy. Widoki pomimo mgły były rewelacyjne.
Ale tego co spotkało nas w Wołosatym nie spodziewaliśmy się w najbardziej optymistycznych scenariuszach. Kiedy wyszliśmy z lasu przez chmury zaczęło przebijać się słońce więc po raz kolejny mogliśmy oglądać obrazy niczym z widokówek. Udało mi się też zrobić zdjęcie pasących się koni i muszę przyznać, że to moje ulubione zdjęcie z tego wyjazdu.
Poprawa pogody to nie była jeszcze pełnia szczęścia. Przy wyjściu do Wołosatego spotkaliśmy parę, która przyjeżdża w Bieszczady od ponad 30 lat i która pokazała nam coś co byśmy ominęli, w zasadzie to to zrobiliśmy i już szliśmy w stronę drogi, ale zawołali nas żeby podzielić się tym widokiem i historią Wołosatego. Dzięki nim zobaczyliśmy charakterystyczną studnię oraz cmentarz i miejsce, w którym stała kiedyś cerkiew.
Co więcej zaoferowali, że podrzucą nas do Ustrzyk. Końcówka tej trasy była niczym wygrana w totolotku, a w perspektywie mieliśmy jeszcze obiad i grzańca w Zajeździe pod Caryńską. Nie mogło być lepiej! Nasza niedzielna trasa:
Trasa do: Początek/koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego | mapa-turystyczna.pl
Dzień 3: Przełęcz Wyżniańska – Mała Rawka – Wielka Rawka – Krzemieniec – Wielka Rawka – Mała Rawka – Przełęcz Wyżniańska
W poniedziałek grafik był napięty od samego rana, a to dlatego, że miałem autobus powrotny do Warszawy z Rzeszowa o 18:00. Oznaczało to tyle, że z Ustrzyk powinniśmy wyjechać najpóźniej w okolicy 15:00 tak żeby bez stresu dojechać na miejsce na czas. A zatem plan gry był prosty – śniadanie, wymeldowanie, dojazd na parking i z parkingu ogień w góry. I tak też prawie było, z drobną zmianą, nie chciało mi się wstawać na śniadanie – wolałem 30 minut dłużej pospać, tym bardziej, że wieczór spędzony w knajpie był długi i intensywny.
W każdym razie na parking na Przełęczy Wyżniańskiej dotarliśmy mocno przed 9, byliśmy tam pierwsi, co zapowiadało pusty szlak. Idealnie! Pogoda też tego dnia była absolutnie genialna. Bezchmurne niebo, temperatura w okolicy 6 stopni i słońce, które przyjemnie grzało. Była to miła odmiana od tego z czym mieliśmy do czynienia przez dwa poprzednie dni.
Celem był Krzemieniec, czyli szczyt, na którym zbiegają się granice trzech państw: Polski, Ukrainy i Słowacji, czyli nietypowe, ciekawe miejsce. A po drodze bardzo widokowa trasa pomiędzy Małą i Wielką Rawką i sam się zastanawiam, co było główną atrakcją tego dnia – czy Krzemieniec czy widoki z Wielkiej Rawki.
Trasa zaczyna się na parkingu i przez pierwsze 20 minut prowadzi drogą do Bacówki pod Małą Rawką.
Później przez kolejne 10 minut idzie się też po płaskim terenie, by następnie rozpocząć strome i męczące podejście. Jest ono dość wymagające od strony kondycyjnej. Idzie się praktycznie cały czas pod górę, jest krótko mówiąc – ciężko. Po drodze jest tylko jedno miejsce gdzie szlak prowadzi wzdłuż zbocza. Tam można złapać oddech, by po chwili zacząć kolejne wyczerpujące podejście.
Jednak widoki z góry są absolutnie warte zachodu. Z Małej Rawki doskonale widać Połoninę Wetlińską, a jeśli się dobrze przyjrzeć to można dostrzec również schronisko: Chatka Puchatka.
Jednak Mała Rawka to jedynie przystanek po drodze. Szybkie drugie śniadanie, dwa łyki wody i dalej w stronę Wielkiej Rawki.
Dojście jest łatwe i przyjemne. Co prawda podejście pod Wielką Rawkę było śliskie bo zrobiło się tam błoto, niemniej spokojnie dało się przejść, a widok z Wielkiej Rawki całkowicie zachwyca.
Najlepsze było to, że na szlaku spotkaliśmy jedną osobę, która szła w przeciwnym kierunku. Możecie sobie wyobrazić jakie wrażenie robią te góry, kiedy nie ma w zasięgu wzroku żywej duszy. Coś fantastycznego.
Ponieważ czas nas gonił nie robiliśmy większych przerw. Szybko zebraliśmy się w stronę Krzemieńca. Trochę zaskakujące dla nas było, że trasę w obie strony, czyli z Wielkiej Rawki do Krzemieńca i z Krzemieńca do Wielkiej Rawki tabliczki szacowały na 45 minut. Zagadka rozwiązała się szybciej niż myśleliśmy, a to dlatego, że po chwili zobaczyliśmy szlak, który prowadził najpierw mocno w dół, by później znów się wznosić. Natomiast sam szlak jest bardzo malowniczy i prowadzi granicą Polsko-Ukraińską, co samo w sobie też jest fajnym doświadczeniem.
Wzdłuż szlaku stoją słupy graniczne, które mają numery, co też ułatwia zorientowanie się jak daleko jeszcze do celu. Na samym Krzemieńcu postawiony jest trójstronny obelisk, z nazwą szczytu w trzech językach.
Podobnie jak na Małej i Wielkiej Rawce tutaj również nie było absolutnie nikogo. Spokojnie odpoczywamy, a następnie rzucamy sobie dość śmiałe wyzwanie. Dotrzeć na Wielką Rawkę w 38 minut. Wszystko to ma dodatkowy cel. Jeśli zejdziemy ze szlaku wcześniej to jeszcze zdążymy zjeść obiad i spokojnie się przebrać.
Ruszamy zatem dość mocnym krokiem i jak się okazuje na Wielką Rawkę docieramy po niewiele więcej niż 30 minutach. Tempo zawrotne. Później już spokojnie do Małej Rawki, a następnie na dół do samochodu. Jednak teraz na szlaku spotykamy już dość dużo osób. Na parkingu jesteśmy około 13:30.
Poniedziałek wynagrodził nam pogodą dwa poprzednie dni i narobił smaku na więcej, także na pewno jeszcze wrócę w Bieszczady, ale… na pewno nie w weekend i znowu raczej poza sezonem.
Poniedziałkowa trasa:
Gdzie jeść?
Na koniec jeszcze rekomendacja gdzie jeść – my stołowaliśmy się w Zajeździe pod Caryńską. W weekend lokal pękał w szwach, podobnie jak i „Bieszczadzka Legenda” tuż obok. Za to w niedzielę wieczorem w knajpie było raptem kilka osób, ale to właśnie zrobiło klimat.
Bez wątpienia można poznać tu szalenie ciekawe osoby oraz poczuć się jak na końcu świata z dala od cywilizacji. A co zjeść? Warto spróbować placka z gulaszem z dzika – według mnie petarda, żurek też był bardzo smaczny – mogłoby być w nim więcej kiełbasy i jajka, ale nie ma co wybrzydzać. Smakowały mi też oscypki i kiełbasa z barana, ogólnie na kuchni nie zawiodłem się ani razu.
Koniecznie spróbujcie też lokalnych piw Ursa Major – są genialne. Dla zmarzniętych jest grzane piwo, wino, miód, shoty. Fajna miejscówka. Może nie jest najtańsza, porcje też nie są bardzo duże, ale da się nimi najeść i jest naprawdę smacznie.
Na koniec standardowe już podsumowanie kosztów 3 dniowego wyjazdu:
Bilet do Rzeszowa: 49 PLN
Zrzuta na benzynę: 55 PLN
Nocleg: 255 PLN
Bus do Wetliny: 10 PLN
Bilety Wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego: 12 PLN
Parking: 7,50
Bilet do Warszawy: 49 PLN
Łącznie: 437,50 PLN + jedzenie i picie na miejscu.
Myślę, że zamknąłem się w kwocie 550 PLN albo niewiele wyższej.
1 thought on “Polska. Bieszczady jesienią. Trasy po Bieszczadach na 3 dni”
Comments are closed.